piątek, 7 listopada 2014

Bachanalie

Nostalgia zainstalowała się w mej duszy.
Uszy. Wytężam uszy.
Lecz nikt nie woła.
Sytuacja niewesoła.
Sytuacja głucha zgoła.
Oła, o łagodny ścian kolorze
nuż ukoić mnie pomożesz.
Niewzruszony że aż szyderczy
uśmiech w kącie 
warg twych sterczy.
Czy to sprawka Dionizosa?
Nie mam do tych spraw ja nosa.
Nos zatkany, więc nie ceni
woni wina ni jesieni.
Nos samotny, więc sam chlipie
Właścicielka ledwo zipie.
Wino też wyparowało. 
Z weny nic się nie ostało.

Tak więc minęły ferie Wszystkich Świętych, ale ja nadal elegancko się obijam, bo dzisiaj odwołali mi zajęcia. Ale może mała retrospekcja.
Na koniec ferii pojechałam do mojej rodziny au pair do Bretanii. Znalazłam w tym celu kierowcę, któru również tam się wybierał. To znaczy do Rennes. Zupełnie przypadkiem najbardziej pasował mi 22-letni Theo. Zupełnie przypadkiem posadzono mnie z przodu koło kierowcy i zupełnie przypadkiem doskonale wyglądałam tego dnia (tylko z tym przypadkiem można polemizować). Całą drogą, rzecz jasna, przegadaliśmy. Theo bardzo chciał posłuchać Kapeli ze Wsi Warszawa, a ja zupełnym przypadkiem miałam ich 3 albumy na telefonie. Napomknęłam mu przy okazji o koncercie zespołu Chłopcy kontra Basia 16 listopada i prawdopodobnie się tam zobaczymy. On odwdzięczył się informacją o festiwalu tradycyjnej muzyki bretońskiej. Na pewno łatwo można sobie wyobrazić moje rozdarcie, spowodowane przyjazdem tego dnia mej uroczej cioteczki, a zatem koniecznością zorganizowania komitetu powitalnego. Ale zobaczymy, jak potoczy się moja znajomość z Theo. Być może 22 listopada nie będę o nim pamiętać. To zupełnie prawdopodobne zresztą. W każdym razie dotarliśmy po 4 godzinach podróży okraszonej doskonałym soundtrackiem do Rennes. Tam czekali na mnie mama Stephanie i cudowni Neo, Emma i Tevy. A propos komitetów powitalnych. Od razu ruzyliśmy do Lanester. Dzieciaki były trochę skonsternowane. Dwa lata wcześniej bardzo się lubiliśmy, ale dla Neo minęło pół życia od tamtej pory. Dlatego początek był ostrożny. Niesamowicie było przebyć drogę do Lanester. Ucziciwie mówiąc, rzadko wracałam myślami do tamtejszej scenerii. Rozpamiętywałam raczej chwile z dzieciakami, Steph, Ayą i całą rzeszą osób, która przewinęła się w ciągu tych dwóch miesięcy przez dom. Pobyt był zdominowany przez wydarzenia kulinarne. Funkcjonowałam 3 dni od posiłku do posiłku. Jak cała rodzina. W międzyczasie udało nam się spełnić moje marzenie, czyli odbyć spacer nad Oceanem.


Między posiłkami dzieciakom udało się też zaliczyć Halloween. Zgarnęły po torbie słodyczy, co skutkowało jakimś turbodoładowaniem na noc. Notabene dowiedziałam się, że Neo (lat 4) jest wielbicielem kawy i cydru. Lubi tez wszystko, co ma smak kawy. A, z tego, co pamiętam, nawet bez kawy wszystkich wykańczał. 
Wiem, że zaburzę teraz chronologię, ale to na rzecz pogrupowania tematycznego i sensownego układu zdjęć.
Po spacerze nad Ocean dzieciaki poszły na karuzelę. I w temacie dzieci jeszcze dodam, że wszyscy wokół albo są w ciąży albo już mają dzieci. Dziś przy śniadaniu dwuletni wnuczek właścicielki uważnie mi się przyglądał i nagle dostał czkawki. Przeuroczy widok. Zupełnie go to nie wytrąciło z równowagi i nie rozumiał, dlaczego moja twarz przybrała wyraz pełen troski. No cudny. Cudny. Jest taka piosenka o mnie :  https://www.youtube.com/watch?v=3xqWR5ZBxNA









W tym cudownym międzyczasie udało się Steph pójść jakieś 4 razy na zakupy. A że na wygnaniu złapałam syndrom biedaka, to aż mnie kłuło, jak podchodziliśmy do kasy. Inna sprawa, że pamiętam, co się dzieje z połową tych zakupów. Lądują w koszu. Inna sprawa, że całkiem nieźle wychodziłam na tych zakupach. Zawsze coś mi skapnęło. Z Bretanii wróciłam z dwoma opakowaniami karmelu z solonym masłem, dwiema puszkami napoju z grilowanego kokosa, dwoma opakowaniami suszonych śliwek kambodżańskich i cukierkami karmelowymi.. Bretończycy to potrafią człowieka wyprawić.. Już mam zaproszenie na kolejne odwiedziny. Od powrotu zdążyłam kupić bilety do Polski na dni 18.12-6.01. Boję się, że tylko teraz miałam taką chwilę tęsknoty i potem będę żałować, że wracam na 3 tygodnie i przegapiam Sylwestra w Paryżu, ale póki co strasznie się cieszę. Zdążyłam również zobaczyć się ze znajomymi z Polski. Przywieźli mi mój ukochany szalik, który podprowadziłam wcześniej cioteczce Basi. Zdążyłam również zaliczyć imprezę, zostać na niej samozwańcza królową parkietu, tu okolicy i opuścić klub jako jedna z ostatnich osób i poznać na koniec policjanta z Korsyki (i olśnić go moją urodą, zupełnie niewątpliwą po 6 godzinach tańca). Zdążyłam także dzisiaj nieudolnie popełnić tartę z cukinią i kozim serem, czym niezwykle ucieszyłam moją właścicielkę, która źle znosi zapach czosnku. Bo trzeba Wam wiedzieć, że głównym składnikiem tarty z cukinią i kozim serem jest dla mnie czosnek. Chyba 6 ząbków władowałam.. Na zdrowotność. 

A nie, sorry, nie jestem aż tak bezproduktywna. Zapisałam się na duszpasterstwo akademickie. I, o dziwo, nie czułam się wykluczona, jak to mam w zwyczaju przy francuskich katolikach. Jest jeszcze zatem cień szansy, że znajdę katolickiego męża, Mamo. Wręcz czułam się dobrze. Udzieliłam wręcz jednej błyskotliwej odpowiedzi. Tym razem to nie moja subiektywna ocena, tylko porównanie z odpowiedzią księdza, jest źródłem samozachwytu. Ale cóż. Mówiliśmy o Duchu Świętym, który to zajmował się niejako językami, więc moje rewiry. A tu mam całe mnóstwo refleksji o języku. Zasługują na osobnego bloga, ale znając moje uwielbienie do efekciarstwa, napisałabym jedno zdanie: "Nie zamierzam dać się zniewolić słowu" i porzuciła to zajęcie. Bo serio. Mam taki moment, że lepiej mi nie zadawać pytań. Utraciłam, może bezpowrotnie, umiejętność udzielania krótkich i precyzyjnych odpowiedzi (jeśli kiedykolwiek ten dar posiadałam). Na wszystko odpowiadam filozoficznie i na końcu języka mam to jedyne zdanie, które znalazłoby się w blogu poświęconym językowi.

Nie zamierzam dać się zniewolić słowu.

Słowa, słowa, słowa*




*znane również jako słoma, słoma, słoma

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz