czwartek, 27 listopada 2014

Châtelet? Chatêlet.

Z okazji dwudziestego dnia po zamieszczeniu ostatniego wpisu wypada chyba zaproponować kolejną porcję zwierzeń. 
Tak więc ostatecznie ani ja nie pojechałam na festiwal muzyki bretońskiej, ani Theo nie pojawił się na koncertach zespołu Chłopcy kontra Basia. Ja za to wybrałam się na ich występ w poniedziałek 17. 
Oj tak. 
Zabrałam dwóch kolegów. 
Oj tak. 
Zagrali nową piosenkę o Uli Somnambuli. 
Oj oj oj oj oj oj tak.
Bardzo byłam dumna. Po koncercie poszliśmy na jedzenie. 

W międzyczasie, tym cudownym międzyczasie, zostałam królową duszpasterstwa. A przynajmniej mojej grupy. Zabawne jest to, że jakoś bardzo się w to nie angażuję i spisałam od początku moją działaność na tym polu na straty i chyba dokładnie z tego wynika moje powodzenie. Taką zresztą filozofię wpaja mi od dawna moja Madre: Nie szukajcie, a znajdziecie. 
Królestwo moje jednak nie jest z tego świata. Królestwo moje nie ma nic wspólnego z lingwistyką. Zrzesza raczej umysły ścisłe, dlatego jakakolwiek uwaga na temat etymologii słów z Biblii robi na nim ogromne wrażenie. Wczoraj się mądrzyłam na temat Adama i Ewy, bo adamah to po hebrajsku ziemia i wszyscy zaczęli się zastanawiać, co oznacza w takim razie Ewa. A że bohaterka filmu, który tłumaczyłam nosiła imię będące pochodną imienia Ewa, Chaja, to znów mogłam zabłysnąć jak Gwiazda Betlejemska. Zdobyłam takie uznanie, że jak zaczynam mówić, to moje królestwo ucisza się nawzajem, żeby móc spijać każde słowo, które pochodzi z ust moich. Tak że koniec z moją pokorą. 
Jestem próżna przez ó kreskowane i ż z kropką. 
Inspiracje biblijne pochodzą z lektury wiadomości o zespole Kult, który ponoć na początku swej działalności również czerpał z Pisma, a że miałam przygotować o nich prezentację na zajęcia, to też sięgam ad fontes.

Wczoraj natomiast opuściła mnie moja Basiunia, którą wcześniej stosownie wymęczyłam. Mieszkałyśmy we dwie w malutkim pokoju, poszłyśmy na koncert, który okazał się być raczej lekturą bajek (dla Basi, która zna około 3 słów po francusku było to spełnienie marzeń), a na który poszłyśmy pieszo (5 km w jedną stronę) i uraczyłyśmy się 12 egzemplarzami churros, co skutkowało odruchem wymiotnym na zapach smażonych potraw. Pocieszam się, że jej następny pobyt może być tylko lepszy. Oraz, że dzięki mnie rozchodziła nowe buty. 
Nic nie było idealne i do ostatniego momentu miałam wrażenie, że Basia była zawiedziona pobytem w Paryżu, ale kiedy zobaczyłam, że wyciera łzy, jak zostawiałam ją w kolejce, wiedziałam, że czujemy to samo i że jej przyjazd był bardzo ważny bez względu na to, co zobaczyła, a czego nie zobaczyła.
A już jutro przylatuje nowa zmiana. Już są bardzo dokładne plany na ich pobyt, ale to jednak inni goście. Chcą tańczyć i wieść życie raczej nocne. Nic prostszego z Ulą Somnambulą, która zawarła znajomość z sąsiadem na drugim końcu miasta. Okazało się, że znajomy Kasi i Karima mieszka pod numerem 44 ulicy, na której ja zajmuję pokój mieszkania budynku numer 47 (tyle dopełnień, przepraszam). I jako że wybył do Barcelony, na piątkową noc lokuję u niego moich polskich braci. Jutro pójdziemy pewnie na targ bożonarodzeniowy, potem na drinka z Kasią i Karimem. Sobota rano - zajęcia w podstawówce, na których mam coraz większy flow i dobrze się składa, bo na najbliższe zajęcia p. Joanna przewidziała śpiewy. Na razie śpiewamy "Rolnika samego w dolinie", który wymaga wydobycia dwóch, w porywach do trzech, dźwięków, ale ze starszą grupą moja nauczycielka omawia Bogurodzicę, więc szykują się nowe wyzwania.. Może zasugeruję, żeby podciągnąć to pod folklor i wtedy już będę  w swoim żywiole. 
O, no i bym zapomniała o mojej machinie! Wygrałam maszynę do kawy za zakup 8 pudełek kapsułek, co jest dosć wygodne, bo i tak musiałabym się w nie zaopatrzyć. Dobrze się stało, bo ekspres przelewowy mi nie służył. Po pierwsze robiło mi się niedobrze po tej kawie, a po drugie ciężko się z niego korzystało na zmianę z właścicielką, która absolutnie nie toleruje dzielenia się dobrami i zamiast wypić moją kawę i zrobić nową do wspólnego użytku, wylewała moją porcję..
Skoro już mowa o kuchni, to stłukłam piękny litrowy kubek od koleżanki, ale stało się to w kulminacyjnym punkcie wszystkich tragedii, które na mnie spadły, więc nie miałam nawet siły na żałobę..
I tym dramatycznym akcentem zakończę relację z ostatnich 20 dni. Pewnie wiele pominęłam, ale pamięć bardzo okraja wspomnienia i doprowadza je do formy spójnego ciągu wydarzeń, żeby za bardzo nie niepokoić naszego umysłu przeszłością. 

piątek, 7 listopada 2014

Bachanalie

Nostalgia zainstalowała się w mej duszy.
Uszy. Wytężam uszy.
Lecz nikt nie woła.
Sytuacja niewesoła.
Sytuacja głucha zgoła.
Oła, o łagodny ścian kolorze
nuż ukoić mnie pomożesz.
Niewzruszony że aż szyderczy
uśmiech w kącie 
warg twych sterczy.
Czy to sprawka Dionizosa?
Nie mam do tych spraw ja nosa.
Nos zatkany, więc nie ceni
woni wina ni jesieni.
Nos samotny, więc sam chlipie
Właścicielka ledwo zipie.
Wino też wyparowało. 
Z weny nic się nie ostało.

Tak więc minęły ferie Wszystkich Świętych, ale ja nadal elegancko się obijam, bo dzisiaj odwołali mi zajęcia. Ale może mała retrospekcja.
Na koniec ferii pojechałam do mojej rodziny au pair do Bretanii. Znalazłam w tym celu kierowcę, któru również tam się wybierał. To znaczy do Rennes. Zupełnie przypadkiem najbardziej pasował mi 22-letni Theo. Zupełnie przypadkiem posadzono mnie z przodu koło kierowcy i zupełnie przypadkiem doskonale wyglądałam tego dnia (tylko z tym przypadkiem można polemizować). Całą drogą, rzecz jasna, przegadaliśmy. Theo bardzo chciał posłuchać Kapeli ze Wsi Warszawa, a ja zupełnym przypadkiem miałam ich 3 albumy na telefonie. Napomknęłam mu przy okazji o koncercie zespołu Chłopcy kontra Basia 16 listopada i prawdopodobnie się tam zobaczymy. On odwdzięczył się informacją o festiwalu tradycyjnej muzyki bretońskiej. Na pewno łatwo można sobie wyobrazić moje rozdarcie, spowodowane przyjazdem tego dnia mej uroczej cioteczki, a zatem koniecznością zorganizowania komitetu powitalnego. Ale zobaczymy, jak potoczy się moja znajomość z Theo. Być może 22 listopada nie będę o nim pamiętać. To zupełnie prawdopodobne zresztą. W każdym razie dotarliśmy po 4 godzinach podróży okraszonej doskonałym soundtrackiem do Rennes. Tam czekali na mnie mama Stephanie i cudowni Neo, Emma i Tevy. A propos komitetów powitalnych. Od razu ruzyliśmy do Lanester. Dzieciaki były trochę skonsternowane. Dwa lata wcześniej bardzo się lubiliśmy, ale dla Neo minęło pół życia od tamtej pory. Dlatego początek był ostrożny. Niesamowicie było przebyć drogę do Lanester. Ucziciwie mówiąc, rzadko wracałam myślami do tamtejszej scenerii. Rozpamiętywałam raczej chwile z dzieciakami, Steph, Ayą i całą rzeszą osób, która przewinęła się w ciągu tych dwóch miesięcy przez dom. Pobyt był zdominowany przez wydarzenia kulinarne. Funkcjonowałam 3 dni od posiłku do posiłku. Jak cała rodzina. W międzyczasie udało nam się spełnić moje marzenie, czyli odbyć spacer nad Oceanem.


Między posiłkami dzieciakom udało się też zaliczyć Halloween. Zgarnęły po torbie słodyczy, co skutkowało jakimś turbodoładowaniem na noc. Notabene dowiedziałam się, że Neo (lat 4) jest wielbicielem kawy i cydru. Lubi tez wszystko, co ma smak kawy. A, z tego, co pamiętam, nawet bez kawy wszystkich wykańczał. 
Wiem, że zaburzę teraz chronologię, ale to na rzecz pogrupowania tematycznego i sensownego układu zdjęć.
Po spacerze nad Ocean dzieciaki poszły na karuzelę. I w temacie dzieci jeszcze dodam, że wszyscy wokół albo są w ciąży albo już mają dzieci. Dziś przy śniadaniu dwuletni wnuczek właścicielki uważnie mi się przyglądał i nagle dostał czkawki. Przeuroczy widok. Zupełnie go to nie wytrąciło z równowagi i nie rozumiał, dlaczego moja twarz przybrała wyraz pełen troski. No cudny. Cudny. Jest taka piosenka o mnie :  https://www.youtube.com/watch?v=3xqWR5ZBxNA









W tym cudownym międzyczasie udało się Steph pójść jakieś 4 razy na zakupy. A że na wygnaniu złapałam syndrom biedaka, to aż mnie kłuło, jak podchodziliśmy do kasy. Inna sprawa, że pamiętam, co się dzieje z połową tych zakupów. Lądują w koszu. Inna sprawa, że całkiem nieźle wychodziłam na tych zakupach. Zawsze coś mi skapnęło. Z Bretanii wróciłam z dwoma opakowaniami karmelu z solonym masłem, dwiema puszkami napoju z grilowanego kokosa, dwoma opakowaniami suszonych śliwek kambodżańskich i cukierkami karmelowymi.. Bretończycy to potrafią człowieka wyprawić.. Już mam zaproszenie na kolejne odwiedziny. Od powrotu zdążyłam kupić bilety do Polski na dni 18.12-6.01. Boję się, że tylko teraz miałam taką chwilę tęsknoty i potem będę żałować, że wracam na 3 tygodnie i przegapiam Sylwestra w Paryżu, ale póki co strasznie się cieszę. Zdążyłam również zobaczyć się ze znajomymi z Polski. Przywieźli mi mój ukochany szalik, który podprowadziłam wcześniej cioteczce Basi. Zdążyłam również zaliczyć imprezę, zostać na niej samozwańcza królową parkietu, tu okolicy i opuścić klub jako jedna z ostatnich osób i poznać na koniec policjanta z Korsyki (i olśnić go moją urodą, zupełnie niewątpliwą po 6 godzinach tańca). Zdążyłam także dzisiaj nieudolnie popełnić tartę z cukinią i kozim serem, czym niezwykle ucieszyłam moją właścicielkę, która źle znosi zapach czosnku. Bo trzeba Wam wiedzieć, że głównym składnikiem tarty z cukinią i kozim serem jest dla mnie czosnek. Chyba 6 ząbków władowałam.. Na zdrowotność. 

A nie, sorry, nie jestem aż tak bezproduktywna. Zapisałam się na duszpasterstwo akademickie. I, o dziwo, nie czułam się wykluczona, jak to mam w zwyczaju przy francuskich katolikach. Jest jeszcze zatem cień szansy, że znajdę katolickiego męża, Mamo. Wręcz czułam się dobrze. Udzieliłam wręcz jednej błyskotliwej odpowiedzi. Tym razem to nie moja subiektywna ocena, tylko porównanie z odpowiedzią księdza, jest źródłem samozachwytu. Ale cóż. Mówiliśmy o Duchu Świętym, który to zajmował się niejako językami, więc moje rewiry. A tu mam całe mnóstwo refleksji o języku. Zasługują na osobnego bloga, ale znając moje uwielbienie do efekciarstwa, napisałabym jedno zdanie: "Nie zamierzam dać się zniewolić słowu" i porzuciła to zajęcie. Bo serio. Mam taki moment, że lepiej mi nie zadawać pytań. Utraciłam, może bezpowrotnie, umiejętność udzielania krótkich i precyzyjnych odpowiedzi (jeśli kiedykolwiek ten dar posiadałam). Na wszystko odpowiadam filozoficznie i na końcu języka mam to jedyne zdanie, które znalazłoby się w blogu poświęconym językowi.

Nie zamierzam dać się zniewolić słowu.

Słowa, słowa, słowa*




*znane również jako słoma, słoma, słoma

poniedziałek, 27 października 2014

A miało być tak pięknie..

No więc tak pięknie nie jest.
Po pierwsze okazało się, że Dominikanie potrzebują mnie, ano tak. Ale 7 listopada, po wakacjach. Zgoda. Tylko niech mi nie wmawiają, że taka wersja była od początku. Nie była, bo ja dokładnie pamiętam, kiedy mają nastąpić dni mojej chwały.
Po drugie w weekend zrobiłam długo oczekiwany kurs instruktora zumby. 
Tadam.
Ale, ale dowiedziałam się, że aby nauczać za pieniądze, muszę posiadać także carte professionnelle, której to wyrobienie zajmuje rok.. Ręce mi opadły, ale znów mój polski cwany umysł szybciutko podpowiedział, że może nie wszędzie o tym wiedzą, że może jak nie będę mieć stałej umowy, to mnie to nie dotyczy. A w najgorszym przypadku mogę się zapisać do członkostwa zin w ostatniej chwili przed upływem roku i dzięki temu nie będe musiała robić znów szkolenia. Dość szybko się otrząsnęłam w każdym razie.
Samo szkolenie było bardzo fajne. Prowadząca tańczyła wspaniale, chociaż polskiej inspiratorce mojego przedsięwzięcia też nic nie brakowało. W przerwie obiadowej wszyscy biegli do Mcdo po zestawy Maxi Best of Extra Large Hiper Super Mega Big Big Big, ale i tak nie jestem pewna, czy nadrabiałyśmy te kalorie.. 
Pierwszego dnia chciałam wrócić rowerem z Nanterre i musiałam przejść pieszo przez La Défense. Okropne miejsce, takie wykorzenione. Nawet nieliczne drzewa wyglądały jakby działały na prąd. Idealna sceneria dla "Nowego wspaniałego świata"..
Po trzecie byłam dziś na meczu Janowicza. W Paryżu rozgrywa się teraz turniej z serii Masters - BNP Paribas w Paris Bercy. Godzinę przed meczem mama zadzwoniła z Polski, żebym koniecznie poszła kibicować. Posłusznie, jak nie ja, poszłam. 

 Veni, vidi, z wygranej Janowicza nici.
6:7; 6:3; 6:4 chyba. Z jakimś kwalifikantem ze Stanów. Miałam nadzieję, że chociaż autograf zgarnę. Już nawet przemówienie szykowałam. W mojej głowie właściwie szłam już z Jerzym na kawę. Ale zgodnie z zasadą, według której scenariusz, który przeżyję w wyobraźni, się nie zrealizuje, scenariusz się nie zrealizował. No autograf. No Jerzy. No kawa. Jedynie dowiedziałam się, że o 16:30 pan Tomasz Berdi? Berdicz? Ja pani pokażę. Ach, Berdych! miał rozdawać autografy. Uznałam, że zamiast czekać godzinę, pojadę po moją kartę płatniczą. Piękna jest. I pusta. Piękna i pusta. Zupełnie jak ja!
Jestem na niej Mle. Bardzo mi się to nie podoba. Nie wiem, czemu służy zachowywanie tej formy. Nie istnieje analogiczna nazwa dla mężczyzny. Czuję, że mój bank chce mi zasygnalizować, że czas na ustatkowanie się i założenie rodziny. Wtedy zasłużę na godniejsze miano. 
W drodze do banku dostrzegłam tyle wspaniałych rzeczy, że wiedziałam, że trasa powrotna nie będzie prowadziła po linii prostej. Zahaczyłam o jakiś targ produktów handmade. Zahaczyłam o księgarnię, gdzie znalazłam książkę, o którą prosiła mnie koleżanka socjolingwistka. Tu trzeba przyznać, że szczęście się do mnie uśmiechnęło. Chwyciłam ostatni egzemplarz w 3 razy niższej cenie. Magda obiecała mnie za to wielbić. Zahaczyłam na koniec o Mcdo, żeby zrealizować kupon na cziza i żeby napisać Magdzie, że może zacząć mnie wielbić. Ach. Ach. Przecież jeszcze sklep z egzotycznymi produktami i mój nowy faworyt: sok z pieczonego kokosa. Wspaniały. Z kawałkami kokosa. Zlokalizowałam tam też sajgonki w dobrej cenie. Moj nowy Pomysł na Obiad!
No i przy temacie szczęścia nie sposób nie wspomnieć o moim nowym mieszkanku w 15. dzielnicy przy wieży Eiffela.

Cierpię jedynie, że nie mogę namierzyć odkurzacza, a niektóre pomieszczenia zdecydowanie domagają się jego interwencji. Prania dokonałam dzisiaj, ale moje mityczne zdolności techniczne musiały uznać klęskę w pojedynku z dvd.. Nie mam pojęcia, jak to się uruchamia..
Pięknie jest też dlatego, że nie czuję się bardzo samotna. Oczywiście chętnie bym się zobaczyła z rodziną, ale moi znajomi z Bretanii napisali mi, że mogę wpaść do nich, kiedy zechcę. Moja rodzina au pair zaprasza mnie na weekend albo jeśli chcę przyjechac wcześniej do Rennes, to mogę mieszkać z nimi w hotelu. Zaznaczam, że obie oferty zakładają pobyt nad Atlantykiem i wdychanie jodu zamiast spalin paryskich. Ale w Paryżu też mam parę opcji. Na ten przykład Leslie, znajoma pisarka (jak to brzmi) zaprasza na swój spektakl i na kawkę. 
Hajlajf, proszę Państwa, hajlajf!
A może jednak jest całkiem pięknie?

sobota, 18 października 2014

Paris est tout petit

Nadeszły upragnione i zasłużone wakacje z okazji, jak na laicki kraj przystało, Wszystkich Świętych. W zeszłym tygodniu postanowiłam trochę przejąć inicjatywę na zajęciach z licealistami i zaproponowałam, że przygotuję prezentację o Czesławie Miłoszu, którego fragment uczniowie omawiali. Na pytanie, czy ktoś coś o nim słyszał, w każdej grupie odpowiadałac mi głucha cisza i unikanie kontaktu wzrokowego. Wtedy, za każdym razem coraz mniej zaskoczona taką reakcją, przystępowałam do wyjaśnień. Kończyłam uwagą, że Miłosz tłumaczył Simone Weil, która przez 11 lat mieszkała na ulicy, na której mieści sie liceum. Żeby nie pozostawiać wątpliwości, dodawałam w odpowiedzi na wyczekujący wzrok moich uczniów: "To chyba tyle z mojej strony". I wtedy czasem ktoś podnosił rękę. Pełna nadziei udzielałam głosu śmiałkowi, żeby usłyszeć jedno z dwóch pytań, które nie powinny mnie dziwić po tylu latach w systemie edukacji: "Czy może Pani wrócić do pierwszego slajdu?" tudzież "Czy mogę wyjść do toalety?". Może za dużo nowych informacji, za mało punktów zaczepienia. Ale będę próbować. 
Lepsze to niż sprawdziany z ortografii na rz i ż. Zdecydowanym liderem klasyfikacji przyczyn wyrwanych włosów jest zapisanie tego samego wyrazu na dwa różne sposoby: najpierw "żeźbiarz", potem "rzeźbiaż".
W czwartek odbył się pokaz filmu "Ida" u Dominikanów. Po projekcji bracia zaprosili na bufet i udało mi się zostać gwiazdą stolika. Przyczyniły się do tego moje dwie właściwości: pochodzenie i kariera tłumaczki. Jedna z rozmówczyń przypomniała sobie, że była kiedyś na pielgrzymce w Częstochowie. Kiedy powiedziałam jej, że przeszła w takim razie 320 km wyglądała na bardzo zadowoloną z siebie. Po debacie podeszłam do jednego z braci, który wyznał, że dwa tygodnie wcześniej był w Krakowie (najwyraźniej wszystkie drogi prowadzą jednak do Polski) i spytałam, czy słyszał o o.Szustaku. Bardzo rozbawiony przytaknął i stwierdził, że to chyba jakaś wielka gwiazda, bo wszyscy mu o nim mówią. Nasłuchałam się od niego komplementów o moim akcencie. Że bezbłędny. Że by nie zgadł, że nie jestem Francuzką. Sam film był bardzo dobry, ale postać Idy niesamowicie mnie irytowała swoim nieprawdopodobieństwem psychologicznym. Dla mnie była po prostu zintegrowana na jakimś niskim poziomie, niczego nie podważała i jej temperament graniczył z autyzmem. 
Wczoraj ponowiłam wizytę u Dominikanów tym razem w celu czysto rozrywkowym. W piątki organizowane są bowiem wieczorki z alkoholem po 1,5 euro. Ale o tym zaraz. Wcześniej bowiem byłam umówiona z asystentką angielskiego na jedzenie. Poznałam ją zresztą dwa tygodnie wcześniej w cave 222 (piwnica klasztoru Dominikanów, gdzie odbywają się wieczorki). Tylko dzięki niej nie wyszłam wtedy po 5 minutach. No więc Josephine zaprosiła mnie na tartę z cukinią, pomidorkami i serem brie do siebie, do mieszkania w 2. dzielnicy. Bardzo fajna osoba. Tylko ja miałam wczoraj jakiś dzień gaduły i strasznie dużo paplałam. I w końcu Jospehine mnie spytała: "Ty jesteś ekstrawertyczką, nie?". Od tamtego momentu, mimo wielu zapewnień mojej znajomej Walijki, że bardzo lubi ekstrawertyków, starałam się panować nad sobą. 
Na wieczorku, na który dotarłyśmy z Josephine nieco spóźnione, poznałam dwie Polki ze staffu. Jedna przyjechała do Paryża trzy lata temu "za chłopakiem". Wspaniała historia. Ach, no i dostałam propozycję pracy za barem w przyszłym tygodniu. Czyli też będę staffem. Sława i pieniądze (gwoli ścislości, ani jedno, ani drugie). A poświęcenie jest ogromne, bo dzień później mam już warsztaty zumbowe o 9 rano..  
Z wieczorku wracałam dzielnie rowerem i w pewnym momencie zauważyłam chłopaka, którego poznałam na tańcach, a z którym miałam się spotkać, jak wróci z Hiszpanii. Francois pochodzi z Quebecu, jest doktorantem socjologii i wie, kim jest Chomsky. Od razu zyskał sobie miejsce w moim sercu. Niestety mój umysł stracił na lotności po północy i zanim pomyślałam, że mogłabym do niego podjechać, zdążył się sporo oddalić. Swoją drogą, niesamowite. Akurat wracał z lotniska, bo miał ze soba walizkę. Jaka jest szansa, żeby spotkać kogoś akurat w momencie powrotu z podróży? Paris est tout petit.. a jak dotarłam do mieszkania, to widzę wiadomość od niego: "wracamy około północy z kolegą, chcemy gdzieś wyjść, masz ochotę dołączyć?". Cóż, odpisałam, że wróciłam do siebie i ustaliliśmy, że mamy się zobaczyć w niedzielę...

czwartek, 9 października 2014

Koncert

Tak. Już zdążyłam wygrać bilety na koncert Paris Combo. Wystarczyło napisać do nich maila z nazwiskiem i dopiskiem "Noisy" (od nazwy miejscowości, w której miał odbyć się koncert). Nie wierzyłam zbytnio w swoje szanse, ale wykorzystałam "to, co mama w genach dała". Nie, nie donatańskie kształty. Mózg. 
Do wiadomości dołączyłam nagranie z moim wykonaniem jednej z ich piosenek (jedyny ślad mojej działalności na youtube'ie) i sukces! 
Tuż przed koncertem zaczęły mną targać iście szekspirowskie wątpliwości. 
Iść czy nie iść? 
To jednak przedmieścia. 
Te najgroźniejsze. 
Te, gdzie to biały jest przybyszem. 
Te, gdzie w nocy tylko biel zębów odcina się od ogólnej ciemności i informuje o obecności człowieka. 
Ci, którzy znają mój rozsądek i znają historię, jak wracałam z 7 nieznanymi Białorusinami z Krakowa, wiedzą, jak postąpiłam. Reszta w zasadzie też, bo nie nadawałabym wpisowi tytułu "koncert", gdybym na niego nie dotarła.
I dotarłam. 
I było warto. 
Do sali teatralnej wprowadziła mnie pani z obsługi. I trafiłam na jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłam do tej pory. A był to support. Klo Pelgag. Piosenkarka przy pianinie i kontrabasista. Ten drugi miał na sobie czepek pływacki i okulary z migoczącymi oprawkami. Na szczycie instrumentu zawiesił maskę Baby Jagi i co jakiś czas robił sztuczki magiczne. Bardzo charyzmatyczne duo z Quebecu. 
Paris Combo miało ułatwione zadanie, chociaż średnia wieku na sali wynosiła ok. 60 lat i nikt się specjalnie nie rwał do tańca. Ja usiadłam w pierwszym rzędzie i jakoś głupio mi było zainicjować dansing, ale grali naprawdę wspaniale. 
Po koncercie, dzielnie ignorując głosy w mojej głowie wyrażające troskę o moj asystencki budżet, kupiłam płytę Klo i wywalczyłam (walka była zacięta - rozcięty łuk brwiowy, złamany nos, etc.) autograf tej cudnej Kanadyjki.

Homo aviator

Niedawno otrzymałam wsparcie od policji francuskiej. Zdarzenie miało wymiar wysoce symboliczny. Zamiast od razu przy wypożyczaniu ustawiać siodełko roweru, mam irytujący zwyczaj zajmowania się tym dopiero na pierwszych światłach, które zatrzymają moją dziką szarżę. Tu dodam gwoli ścisłości, że ową szarżę zwykle powstrzymuje dopiero widok przerażonego przechodnia albo wizja zbliżającego się wypadku. W innym razie czerwony człowieczek nie robi na mnie wielkiego wrażenia. I właśnie w trakcie miotania się przy regulacji wysięgnika, kątem oka zobaczyłam na kierownicy rękę chroniącą mój rower (i mnie?) przed upadkiem (moralnym?). Tak! Dziś poczułam się bezpiecznie dzięki niebieskim panom, którym tutaj przypadła inna zwierzęca metafora niż u nas. Nie psy, a kurczaki. Przystojny policjant sam z siebie podszedł do mnie i nadał równowagę mojemu rowerowi. Na pytający wzrok kolegi odparł, że pani nie mogła sobie poradzić z siodełkiem. 
No nie mogła. Nie mogła. Zupełnie nieporadne stworzenie z tej pani.


Co do roweru, to jest na razie moim najwierniejszym towarzyszem. Jesteśmy sobie bardzo lojalni, ale w zasadzie ja mam w tym większy interes. Nie wiem, z czego to wynika, ale złapała mnie jakaś niesamowita gastrofaza paryska i mój obecnie całkiem zgrabny kształt jest zagrożony. I właśnie velibom przypadnie rola oddalania widma nadwagi. Na razie współpraca układa się doskonale. Wczoraj walczyliśmy z deszczem i wyszliśmy z tego boju zwycięsko

A dziś deszcz, nad podziw pokornie po przegranej walce, ustąpił miejsca słońcu. Ze słońcem wojować nie planujemy.  

Trust me, I'm an assistant

Po 3-godzinnym kursie, na którym zapoznałam się z zestawem około stu osiemnastu akronimów niezbędnym do funkcjonowania we Francji jako obcokrajowiec, uległam propozycji wspólnego jedzenia pewnej Amerykance. Biedna Allison musiała wcześniej wysłuchać paplaniny o deklinacji i podmiocie domyślnym w polskim, po tym, jak zadała niewinne pytanie o języki obce, którymi władam, ale najwidoczniej jej to nie zraziło. Zgodnie z moją naturą postąpiłam zupełnie wbrew zdrowemu rozsądkowi, który nakazywał w tamtej chwili zignorować głód i pędzić na spotkanie. Na szczęście wbrew swojej naturze w ostatniej chwili wybrałam z menu tybetańskiej restauracji jedynie herbatę z solonym masłem. No, pozostawię rozkosz wyobrażenia sobie wrażeń smakowych czytelnikowi. Zapewnię za to wzrokowe.

 Allison postawiła na menu du jour i jej mina w trakcie jedzenia wskazywała, że to był dobry wybór. Niestety musiałam ją zostawić wpół do trzeciego pierożka nadziewanego serem i warzywami.

Przejazd do mojej szkoły podstawowej okraszony kilkoma wymianami zdań z osobami, których paryskość wzbudzała najmniej wątpliwości i w związku z tym, mającymi wszelkie predyspozycje, aby pokierować zagubioną asystentkę na dobrą drogę.
15 minut obsuwy.
Pani Joanna, mimo to, przywitała mnie entuzjastycznie. W ogóle bardzo entuzjastyczna kobieta o urodzie zupełnie niezdradzającej polskich korzeni. Zaryzykowałam pytanie: kto się uczy polskiego? - najczęściej dzieci mieszanych rodziców. Przede mną siedziała definicja ostensywna tej odpowiedzi, lat sześć. Ewa Trouillet. Dzielnie wykonywała swoje zadanie z użyciem kredek w nienaturalnych warunkach opustoszałej klasy, w której przewagę liczebną nad uczniami mieli nauczyciele.
Dowiedziałam się, że z nauką polskiego wiąże się pewne ryzyko zawodowe. Pani Joanna musi czasem wcielić się w Ewę Drzyzgę. Przychodzą do mnie w wieku 40 lat i mówią: mama mnie nie kocha, bo mnie nie uczyła polskiego, a moja własna córka ma do mnie pretensje, że nie uczyłam jej historii Polski. W ogóle polskość to ciekawa kwestia w tym środowisku. Wczoraj widziałam u jednej z dziewcząt naszywkę na plecaku z napisem „Polska”, a jednak „Polacy” to dla większości „oni” albo „wy”. I tak: haha, mamy więcej wolnego niż wy. Zamierzam poddać ich poczucie tożsamości wnikliwej obserwacji. Nauczycielka z liceum ochoczo i z widoczną ulgą zgodziła się na moją inicjatywę tworzenia prezentacji multimedialnych o autorach tekstów, które omawia. Teraz będzie Miłosz, a tak się składa, że szkoła znajduje się na ulicy, na której przez 11 lat mieszkała Simone Weil, 

której książki nasz noblista tłumaczył na polski.
/ Zdanie potrójnie złożone, czapki z głów! /
Jestem pełna zapału do mojej inicjatywy, jak zwykle. Jak zwykle ów zapał opadnie po konfrontacji z ogromem źródeł, jakie przyjdzie mi skonsultować. 
Tu skończę, bo słowa "źródło" i "skonsultować" wywołały we mnie poczucie winy związane z niedomkniętym licencjatem. Załączam za to zdjęcie z sobotniego poranka. 
Widok, który zastałam, przyjechawszy na miejsce pracy.

Genesis

Przyjechałam do Paryża, żeby uczyć polskiego. Jako asystentka. Zostanę tu przynajmniej 7 miesięcy, ale jak zdołam znaleźć sensowne źródło dodatkowego zarobku, który pozwoli mi się utrzymać po zakończeniu pracy, to pobyt może się przedłużyć. 

Pracuję 12 godzin tygodniowo, więc zostaje trochę na inne zajęcia, monetodajne lub nie. Na razie wynajduję tylko te drugie, które czasem nawet uszczuplają mój europortfel.

Mieszkam w 12. dzielnicy, przy lasku Vincennes (wschodnia część Paryża). Obok mam Muzeum Imigracji i boulevard Poniatowski. Dwupokojowe mieszkanie (patrz: poniżej) aktualnie dzielę z parą polsko-algierską. Pod koniec miesiąca przenoszę się do dzielnicy 15. Dołączę do starszej pani, której mąż zmarł, a każde z pięciorga dzieci założyło własną rodzinę.

Dużo mnie kosztowało, żeby chociaż we wstępie nie uskuteczniać mojej ulubionej zasady "przerost formy nad treścią", ale myślę, że długo nie wytrzymam, za co z góry przepraszam.