niedziela, 25 stycznia 2015

Paris est vraiment minuscule

Myślę, że to dobry moment, ażeby po raz kolejny dokonać legitymizacji tytułu niniejszego bloga - "Paryż jest wielki jak chusteczka do nosa".

Jest tak ogromny, że mój sąsiad z naprzeciwka pierwszego dnia po powrocie z miesięcznego pobytu w Tajlandii napotkał w metrze dziewczynę z potężną walizką. Zaproponował niebodze* pomoc we wnoszeniu dobytku po schodach. Dziewczyna, po krótkiej rozmowie, okazała się być nowo przybyłą do Paryża Polką. Na tę wiadomość mój sąsiad oznajmił, że okolicę zamieszkuje, według jego wiedzy, jeszcze co najmniej jedna Polka, która nieznośnie narzeka i może jej, jako owej Polki rodaczce, uda się coś z tym zrobić. Nastąpiła wymiana adresów mailowych. Zied wyekspediował wiadomości do nas obu. Jak tylko ją przeczytałam, wrzuciłam adres Ani do wyszukiwarki na facebooku i okazało się, że jest to bardzo dobra koleżanka mojej przyjaciółki od lat przedszkolnych, Karoliny. Znałam Anię. Z opowieści. Natychmiast zredagowałam pełnego niedowierzania maila. Ania odpowiedziała mi tym samym. Ustaliłyśmy, że musimy się spotkać. Od tamtej pory widziałyśmy się już trzy razy. Dostrzegam w Ani dużo podobieństw do Karoliny. Nie dziwi mnie, że się świetnie dogadują. 
A ja cieszę się, bo mam w niej cząstkę mojej przyjaciółki, która aktualnie podbija Anglię. 

*nieboga, z jidysz, nie ma etymologicznie nic wspólnego z brakiem Boga, aczkolwiek poglądy Ani czynią to słowo wieloznacznym.

Weekend także spędziłam w środowisku polskim. Właściwie wśród polskiej inteligencji, jak za emigracji w czasie stanu wojennego. To stwierdzenie zyskuje na adekwatności przez fakt, że mieszkanie, w którym się znalazłam w niedzielę, było redakcją pisma redagowanego w latach osiemdziesiątych.
Ale najpierw w sobotę byłam świadkiem obrony doktoratu nauczycielki, której asystuję co sobotni poranek w podstawówce. Zatem pierwsze nasze spotkanie tego dnia miało miejsce w pracy. Joanna powitała mnie, jak to leży w jej naturze, z ogromnym entuzjazmem i z otwartymi w staropolskim geście gościnności ramionami. Tym razem ten gest miał również wyeksponować odświętny strój, jaki musiała na tę okazję przywdziać. Pomyślałam wtedy, że dla osoby tak skupionej na treści jak Joanna, konieczność zachowania formy musi być koszmarem. A to był pierwszy raz, kiedy ją widziałam w czymś innym niż spodnie. Tak czy inaczej nie wywołało to zamieszek w klasie. Jedynie nasz uroczy Anatol zajmował się więcej niż zwykle uprawianiem sztuki w zeszycie i nie zawsze był w stanie odmienić czasowniki modalne, które stanowiły główny temat zajęć. Z drugiej strony nic dziwnego. "Musieć" w pierwszej osobie liczby pojedynczej MUSI być dla niego jednym z najmniej ulubionych wyrazów w tym wieku. No może jeszcze moje dziewczyny jako pierwszy zawód, który im przyszedł do głowy wymieniły pasterza. Ale jakoś dobrnęliśmy do końca. Po lekcji poszłyśmy z Joanną się posilić do knajpy afgańskiej. Wysłuchałam kilku wspaniałych historii, takich z serii "kiedyś to były czasy" i razem obrałyśmy kierunek na Sorbonę. Przed budynkiem czekała rodzina i przyjaciele doktorantki. Od wszystkich biła jakaś ogromna życzliwość. Weszliśmy do środka. Rozsiedliśmy się po amfiteatrze. Członkowie jury zajęli miejsca przy stole na środku, a Joannie przysługiwało to naprzeciwko nich. Wszystko trwało cztery godziny, a z każda minutą gęstniała gestykulacja i wzrastała pewność w głosie Joanny, która musiała odpierać ataki o zróżnicowanym stopniu absurdalności. Po czterech godzinach zostaliśmy wygonieni z sali, żeby umożliwić naradę członkom jury, które ustaliło ostatecznie, że tytuł doktora się Joannie należy, i to z mention très honnorable (najwyższa ocena). Wystrzeliły korki od szampana, kobiety zaczęły defilować z tacami gęstymi od przystawek, rozpoczęło się radosne trajkotanie gratulacyjne. Wyszliśmy stamtąd około 19 i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę napełnieni dumą, że nasza polska Joanna podbija Sorbonę. 

Niedzielę natomiast spędziłam u wujostwa, którzy swoje tytuły naukowe zdobyli lata temu. Moja nowa Ciocia Hélène przygotowała wspaniałą ucztę. Doszłam do wniosku, że francuska kuchnia na stole, przy którym panuje polska atmosfera to idealna sytuacja. Mój nowy Wujek Andrzej między opowieściami o swojej przeszłości i o teoriach lingwistycznych zaprezentował mi tryptyk z wieżą Babel namalowany na sposób ludowy. Świetna sprawa, doznałam chwilowego zaspokojenia potrzeb estetycznych w tym paskudnym mieście.
Tak sobie myślę, że to zabawne, że moi wujostwo profesorostwo są dla mnie członkami rodziny i funkcjonujemy werbalnie i niewerbalnie w tym kontekście.
W końcu Ciocia była promotorką moich obydwu nauczycielek (tej z liceum i Joanny), a Wujek prowadził seminarium na japonistyce, na które chodziła moja cudowna nauczycielka francuskiego z Lelewela.. Wszyscy moi znajomi Polacy z tego pokolenia, którzy mieszkali lub mieszkają w Paryżu, znają się.. A teraz widziałam, że znajomy producent filmowy zna dobrze syna moich wujostwa..
Na kolacji poznałam jeszcze brata Wujka Andrzeja, Leszka, jego żonę, Veronique i ich dzieci: Ewunię i Michela. 
Z uczty musiałam się urwać przed 18:30, żeby zdążyć na Mszę. Zdążyłam, ale nic do mnie z Niej nie dotarło, bo myślami byłam w 12 arr.

Więcej grzechów nie pamiętam, więc nie wiem, czy za nie żałuję.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz