wtorek, 27 stycznia 2015

Szaleństwa pastereczek

Wczoraj znalazłam się na ceremonii rozdania dyplomów inżynierskich w Folies Bergeres. Zbytnio się tam nie odnalazłam. Zupełnie nie rozumiałam elegii na cześć postępu i innowacji, więc skupiłam się na formie, czyli analizowałam figury stylistyczne w przemówieniach kolejnych mówców. Wszystkie tyrady cechowały się uwielbieniem do redundancji. Jednocześnie zastanawiałam sie, jakby to wyglądało u nas, na kierunku humanistycznym. W sumie w ciągu tych 3 lat nie dość, że nigdy nie miała miejsce żadna oficjalna uroczystość (no poza wigilią, którą duma kazała mi omijać, przez to, że nigdy nikomu nie przyszło do głowy, żeby to mnie zaproponować czytanie Biblii po francusku), to nie mam chyba ani pół zdjęcia z jakiejkolwiek imprezy z ludźmi ze studiów. W przeciwieństwie do nas, świeżo uhonorowani inżynierowie bawili się najwyraźniej doskonale. Świadczyły o tym zdjęcia z licznych prezentacji multimedialnych. Zabawne, że tak kiepsko wymierzyli ekran, że połowa napisów była ucięta. Inżyniery.. Po 3 godzinach w amfiteatrze na wszystkich czekał szampan i petits fours, które zaliczę w potężny już poczet elementów kultury francuskiej nie zasługujących na własną nazwę, a jednak ją posiadających. Poznałam przy okazji mamę Badisa (a tak! to dzięki niemu się tam znalazłam), która pełnym wzruszenia głosem na przemian dziękowała i gratulowała swojemu synowi tytułu. Potem zachwycała się mną i powtarzała, że Badis bez przerwy coś o mnie opowiada. Wyrażała zarazem zmartwienie, że jej jednorodzony syn chce się ulotnić do Polski, jak tylko nadarzy mu się okazja. I na koniec zaprosiła mnie na kuskus któregoś dnia. Musiała wcześniej wyjść, bo nazajutrz musiała wstać do pracy o 5 rano. My z Badisem zostaliśmy i rozpoczęliśmy rundkę po znajomych. Niektórych poznałam wcześniej. Niektórych dopiero przy okazji ceremonii. Znów refleksja, że rytuały konwersacyjne i w ogóle konwenanse francuskie są idiotyczne, uderzyła mnie prosto w twarz. Osoby, z którymi rozmawiałam całkiem miło, uciekały ode mnie przy pierwszej nadarzającej się okazji, czyli jak jakiś znajomy pojawił się w okolicy. Bez "przepraszam". Bez jakiegoś podsumowującego uśmiechu. Za to z wyrazem ulgi na twarzy. 
Ale na powitanie trzeba się było pocałować w oba policzki z zupełnie obcymi osobami. I też od razu wiedziałam, że zgodnie z wszelką logiką, na pożegnanie nie będzie to już konieczne, mimo że nasza znajomość będzie dłuższa, jakkolwiek absurdalnie krótkie obie długości by nie były. Ale "ca va" to się trzeba było wymienić. Tak jakby kogoś interesowała odpowiedź na to pytanie. I jakbyśmy wszyscy nie wiedzieli, że nawet w dniu śmierci własnej matki, musimy odpowiedzieć zupełnie neutralnym tonem, że "parfait". 
Ach te gry społeczne.. Ach te puste foremki... Ah, les beaux jours w Paryżu..
Na szczęście Badis mężnie opiekował się moim kieliszkiem i te refleksje jedynie przemykały mi przez głowę zbyt szybko, żeby zmącić mój dobry nastrój.
Po ceremonii udaliśmy się na pizzę do koszernej knajpy, bo Badis stwierdził, że nie można pozwolić, żeby strach nami rządził. Poopowiadał mi o swoim nowym polskim obiekcie westchnień o imieniu Judyta. Tu przypomniała nam się wystawa inspirowana twórczością de Sade'a, na której było sporo reprezentacji biblinej Judyty, która pozbawia głowy Holofernesa i która to wystawa skutkowała dla mnie załamaniem nerwowym na niedzielę. Niestety właściciele knajpy zaczęli wysyłać werbalne i niewerbalne sygnały, że będą zamykać. I wtedy nastąpiło zwieńczenie wieczoru: okazało się, że Badis nie pamięta, gdzie zostawił samochód. Przez pierwszą godzinę poszukiwań, jak jeszcze miałam alkohol w krwiobiegu, było mi zupełnie ciepło i wciąż się śmiałam. W efekcie przegapiłam ostatnie metro, w które wcześniej nie zamierzałam wsiadać, przekonana, że wrócę samochodem z Badisem. No i tak do 2:47, kiedy to wsiadłam w autobus nocny, pojazd się nie odnalazł. Wróciłam do siebie ze zdrętwiałymi z zimna dłońmi i patrzę, a tu zapalone światła w mieszkaniu. Weszłam. A to malutka Jeanne w ramionach swojej babci kategorycznie odmawiała dostosowania się do godzin snu panujących w świecie dorosłych. Śliczna śliczna dziewczynka. Przyjrzała mi się uważnie i uśmiechnęła porozumiewawczo, jakby chciała powiedzieć: "a co będziemy tam spać w nocy, nie?". Trochę jeszcze popłakała i natychmiast usnęła. Uroiłam sobie w głowie, że czekała na mnie, bo wiedziała, że nie wstanę przed jej wyprowadzką nazajutrz. W międzyczasie przypomniałam sobie, że św. Antoni zawsze mi pomaga odnaleźć zagubione przedmioty, więc szybko poprosiłam go, żeby pomógł Badisowi i po 5 minutach dostałam telefon, że samochód o poetyckim kolorze nieba (bleu ciel) cały czas czekał na swojego właściciela tam, gdzie ten ostatni go zostawił. 
O 3:40 beztrosko mogłam się położyć spać.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz