Tak. Już zdążyłam wygrać bilety na koncert Paris Combo. Wystarczyło napisać do nich maila z nazwiskiem i dopiskiem "Noisy" (od nazwy miejscowości, w której miał odbyć się koncert). Nie wierzyłam zbytnio w swoje szanse, ale wykorzystałam "to, co mama w genach dała". Nie, nie donatańskie kształty. Mózg.
Do wiadomości dołączyłam nagranie z moim wykonaniem jednej z ich piosenek (jedyny ślad mojej działalności na youtube'ie) i sukces!
Tuż przed koncertem zaczęły mną targać iście szekspirowskie wątpliwości.
Iść czy nie iść?
To jednak przedmieścia.
Te najgroźniejsze.
Te, gdzie to biały jest przybyszem.
Te, gdzie w nocy tylko biel zębów odcina się od ogólnej ciemności i informuje o obecności człowieka.
Ci, którzy znają mój rozsądek i znają historię, jak wracałam z 7 nieznanymi Białorusinami z Krakowa, wiedzą, jak postąpiłam. Reszta w zasadzie też, bo nie nadawałabym wpisowi tytułu "koncert", gdybym na niego nie dotarła.
I dotarłam.
I było warto.
Do sali teatralnej wprowadziła mnie pani z obsługi. I trafiłam na jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłam do tej pory. A był to support. Klo Pelgag. Piosenkarka przy pianinie i kontrabasista. Ten drugi miał na sobie czepek pływacki i okulary z migoczącymi oprawkami. Na szczycie instrumentu zawiesił maskę Baby Jagi i co jakiś czas robił sztuczki magiczne. Bardzo charyzmatyczne duo z Quebecu.
Paris Combo miało ułatwione zadanie, chociaż średnia wieku na sali wynosiła ok. 60 lat i nikt się specjalnie nie rwał do tańca. Ja usiadłam w pierwszym rzędzie i jakoś głupio mi było zainicjować dansing, ale grali naprawdę wspaniale.
Po koncercie, dzielnie ignorując głosy w mojej głowie wyrażające troskę o moj asystencki budżet, kupiłam płytę Klo i wywalczyłam (walka była zacięta - rozcięty łuk brwiowy, złamany nos, etc.) autograf tej cudnej Kanadyjki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz