czwartek, 9 października 2014

Trust me, I'm an assistant

Po 3-godzinnym kursie, na którym zapoznałam się z zestawem około stu osiemnastu akronimów niezbędnym do funkcjonowania we Francji jako obcokrajowiec, uległam propozycji wspólnego jedzenia pewnej Amerykance. Biedna Allison musiała wcześniej wysłuchać paplaniny o deklinacji i podmiocie domyślnym w polskim, po tym, jak zadała niewinne pytanie o języki obce, którymi władam, ale najwidoczniej jej to nie zraziło. Zgodnie z moją naturą postąpiłam zupełnie wbrew zdrowemu rozsądkowi, który nakazywał w tamtej chwili zignorować głód i pędzić na spotkanie. Na szczęście wbrew swojej naturze w ostatniej chwili wybrałam z menu tybetańskiej restauracji jedynie herbatę z solonym masłem. No, pozostawię rozkosz wyobrażenia sobie wrażeń smakowych czytelnikowi. Zapewnię za to wzrokowe.

 Allison postawiła na menu du jour i jej mina w trakcie jedzenia wskazywała, że to był dobry wybór. Niestety musiałam ją zostawić wpół do trzeciego pierożka nadziewanego serem i warzywami.

Przejazd do mojej szkoły podstawowej okraszony kilkoma wymianami zdań z osobami, których paryskość wzbudzała najmniej wątpliwości i w związku z tym, mającymi wszelkie predyspozycje, aby pokierować zagubioną asystentkę na dobrą drogę.
15 minut obsuwy.
Pani Joanna, mimo to, przywitała mnie entuzjastycznie. W ogóle bardzo entuzjastyczna kobieta o urodzie zupełnie niezdradzającej polskich korzeni. Zaryzykowałam pytanie: kto się uczy polskiego? - najczęściej dzieci mieszanych rodziców. Przede mną siedziała definicja ostensywna tej odpowiedzi, lat sześć. Ewa Trouillet. Dzielnie wykonywała swoje zadanie z użyciem kredek w nienaturalnych warunkach opustoszałej klasy, w której przewagę liczebną nad uczniami mieli nauczyciele.
Dowiedziałam się, że z nauką polskiego wiąże się pewne ryzyko zawodowe. Pani Joanna musi czasem wcielić się w Ewę Drzyzgę. Przychodzą do mnie w wieku 40 lat i mówią: mama mnie nie kocha, bo mnie nie uczyła polskiego, a moja własna córka ma do mnie pretensje, że nie uczyłam jej historii Polski. W ogóle polskość to ciekawa kwestia w tym środowisku. Wczoraj widziałam u jednej z dziewcząt naszywkę na plecaku z napisem „Polska”, a jednak „Polacy” to dla większości „oni” albo „wy”. I tak: haha, mamy więcej wolnego niż wy. Zamierzam poddać ich poczucie tożsamości wnikliwej obserwacji. Nauczycielka z liceum ochoczo i z widoczną ulgą zgodziła się na moją inicjatywę tworzenia prezentacji multimedialnych o autorach tekstów, które omawia. Teraz będzie Miłosz, a tak się składa, że szkoła znajduje się na ulicy, na której przez 11 lat mieszkała Simone Weil, 

której książki nasz noblista tłumaczył na polski.
/ Zdanie potrójnie złożone, czapki z głów! /
Jestem pełna zapału do mojej inicjatywy, jak zwykle. Jak zwykle ów zapał opadnie po konfrontacji z ogromem źródeł, jakie przyjdzie mi skonsultować. 
Tu skończę, bo słowa "źródło" i "skonsultować" wywołały we mnie poczucie winy związane z niedomkniętym licencjatem. Załączam za to zdjęcie z sobotniego poranka. 
Widok, który zastałam, przyjechawszy na miejsce pracy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz