Po 3-godzinnym kursie, na
którym zapoznałam się z zestawem około stu osiemnastu akronimów
niezbędnym do funkcjonowania we Francji jako obcokrajowiec, uległam
propozycji wspólnego jedzenia pewnej Amerykance. Biedna Allison
musiała wcześniej wysłuchać paplaniny o deklinacji i podmiocie
domyślnym w polskim, po tym, jak zadała niewinne pytanie o języki
obce, którymi władam, ale najwidoczniej jej to nie zraziło.
Zgodnie z moją naturą postąpiłam zupełnie wbrew zdrowemu
rozsądkowi, który nakazywał w tamtej chwili zignorować głód i
pędzić na spotkanie. Na szczęście wbrew swojej naturze w
ostatniej chwili wybrałam z menu tybetańskiej restauracji jedynie
herbatę z solonym masłem. No, pozostawię rozkosz wyobrażenia
sobie wrażeń smakowych czytelnikowi. Zapewnię za to wzrokowe.
Allison postawiła na menu du jour i jej mina w trakcie jedzenia wskazywała, że to był dobry wybór. Niestety musiałam ją zostawić wpół do trzeciego pierożka nadziewanego serem i warzywami.
Allison postawiła na menu du jour i jej mina w trakcie jedzenia wskazywała, że to był dobry wybór. Niestety musiałam ją zostawić wpół do trzeciego pierożka nadziewanego serem i warzywami.
Przejazd do mojej szkoły
podstawowej okraszony kilkoma wymianami zdań z osobami, których
paryskość wzbudzała najmniej wątpliwości i w związku z tym,
mającymi wszelkie predyspozycje, aby pokierować zagubioną
asystentkę na dobrą drogę.
15 minut obsuwy.
Pani Joanna, mimo to,
przywitała mnie entuzjastycznie. W ogóle bardzo entuzjastyczna
kobieta o urodzie zupełnie niezdradzającej polskich korzeni.
Zaryzykowałam pytanie: kto się uczy polskiego? - najczęściej
dzieci mieszanych rodziców. Przede mną siedziała definicja
ostensywna tej odpowiedzi, lat sześć. Ewa Trouillet. Dzielnie
wykonywała swoje zadanie z użyciem kredek w nienaturalnych
warunkach opustoszałej klasy, w której przewagę liczebną nad
uczniami mieli nauczyciele.
Dowiedziałam się, że z
nauką polskiego wiąże się pewne ryzyko zawodowe. Pani Joanna musi
czasem wcielić się w Ewę Drzyzgę. Przychodzą do mnie w wieku
40 lat i mówią: mama mnie nie kocha, bo mnie nie uczyła polskiego,
a moja własna córka ma do mnie pretensje, że nie uczyłam jej
historii Polski. W ogóle
polskość to ciekawa kwestia w tym środowisku. Wczoraj widziałam u
jednej z dziewcząt naszywkę na plecaku z napisem „Polska”, a
jednak „Polacy” to dla większości „oni” albo „wy”. I
tak: haha, mamy więcej wolnego niż wy.
Zamierzam poddać ich poczucie tożsamości wnikliwej obserwacji.
Nauczycielka z liceum ochoczo i z widoczną ulgą zgodziła się na
moją inicjatywę tworzenia prezentacji multimedialnych o autorach
tekstów, które omawia. Teraz będzie Miłosz, a tak się składa,
że szkoła znajduje się na ulicy, na której przez 11 lat mieszkała
Simone Weil,
której książki nasz noblista tłumaczył na polski.
której książki nasz noblista tłumaczył na polski.
/
Zdanie potrójnie złożone, czapki z głów! /
Jestem
pełna zapału do mojej inicjatywy, jak zwykle. Jak zwykle ów zapał
opadnie po konfrontacji z ogromem źródeł, jakie przyjdzie mi skonsultować.
Tu skończę, bo słowa "źródło" i "skonsultować" wywołały we mnie poczucie winy związane z niedomkniętym licencjatem. Załączam za to zdjęcie z sobotniego poranka.
Widok, który zastałam, przyjechawszy na miejsce pracy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz